Przede wszystkim, to mam jakiegoś pecha. Przed pół maratonem byłem dwa tygodnie chory i nie trenowałem, więc forma była wielką niewiadomą. Tym razem przydarzyła mi się mała kontuzja i musiałem przerwać trening na miesiąc przed startem.
Kontuzja przydarzyła się w sposób banalny. Jak co tydzień, w czwartek ćwiczyłem siłę biegową. Praktykuję dwa warianty tego ćwiczenia – skipy i wieloskoki. Szczerze mówiąc wieloskoki mi bardziej leżą, bo mniej głupio wyglądają (i tak się ludzie na wsi na mnie patrzą jak na wariata ). No i właśnie po takiej serii zaczęła mnie boleć łydka. To był dla mnie sygnał, że muszę zrobić przerwę, bo w ogóle nie wystartuję, miałem jednak świadomość, że forma spada ;(
No ale nie ma co biadolić, podobnie jak przed półmaratonem, zweryfikowałem swoje plany. Wiedziałem, że bez optymalnej formy nie pobiegnę tego dystansu w 4 godziny. Założyłem więc, że biegnę na tętno. Pierwszy raz można sobie pozwolić na słabszy wynik, aby dobiec.
Zjadłem więc 3 godziny przed startem porządne śniadanie, zapakowałem wszystkie potrzebne akcesoria, łącznie z żelem izotonicznym i napojami i godzinę przed startem byłem w parku Agrykola.
Obejrzałem miasteczko biegowe, ustaliłem z moją żoną, która dzielnie mi towarzyszyła gdzie się spotkamy po biegu i rozpocząłem rozgrzewkę.
Przed startem
Przede wszystkim byłem sporo mniej podekscytowany niż przed półmaratonem. No może nie mniej podekscytowany, ale jakiś spokojniejszy. Dzięki temu mogłem się trochę rozejrzeć i nacieszyć różnorodnością ludzi, którzy stanęli na starcie, którzy mieli tutaj jeden wspólny cel – dobiec do mety (niektórzy jeszcze zakładali jakiś czas ). Atmosfera i klimat wspaniały. Furorę oczywiście zrobili Spartanie i (co jest mniej zauważane, a niesłusznie) Spartanki. Ich bieg był tym bardziej bohaterski, że wyznaczyli sobie cel charytatywny . Gratuluję! Ja sobie nie wyobrażam biegu w takim stroju
Sławni ludzie
Są ludzie, o których słyszałem w kontekście szeroko pojętej dyscypliny maratońskiej.
Pierwszym takim człowiekiem był pan Robert Korzeniowski, który idąc dogonił mnie gdzieś na 5 kilometrze. Śmignął obok – idąc ;). Wszedł pomiędzy dwóch biegających żołnierzy (było takich dwóch śmiałków, ale chyba biegli tylko bieg olimpijski, biegli w mundurach i w fajnych żołnierskich butach), szedł miedzy nimi jakąś chwilę, musząc sporo zwolnić, po czym się pożegnał i zniknął gdzieś z przodu.
Druga osobą, o której słyszałem to bezdomny maratończyk, z którym wywiad możecie zobaczyć poniżej. Pan Piotr daje radę i wierzę, że da radę również poza trasami biegowymi.
10. kilometr
Pierwsza dziesiątka poszła sprawnie i byłem na razie dobrej myśli. Tętno w normie, nogi nie bolały, choć robiło się coraz cieplej i coraz ciężej sie oddychało. Na zdjęciu jak widać, jeszcze jestem uśmiechnięty
Między czas: 01:10:11.
Minąłem zwycięzcę
Jest w tym nagłówku oczywiście mała manipulacja pana Kibeta minąłem gdy ja byłem mniej więcej na 15 km, a on biegł w przeciwnym kierunku i był mniej więcej na kilometrze 38. Miło było popatrzeć jak biegnie czołówka. Ta lekkość ruchu, ta siła odbicia, te “kroki” długości 3m poezja.
Dla wyjaśnienia załączam mapkę, możecie na niej zobaczyć, dlaczego mieliśmy okazję się spotkać.
Walka
Na półmetku biegłem w miarę równo i wszystko było ok (międzyczas 02:31:25). I tak było w sumie aż do 30 km gdzie międzyczas wynosił 03:42:02. Oczywiście nie są to wyniki olśniewające, ale wtedy czułem się dobrze i tylko to się liczyło.
Schody zaczęły się mniej więcej na 32 km. Przekonałem się jak działa słynna ściana. Niby wszystko jest w porządku, aż nagle tętno zaczyna stopniowo, ale dosyć szybko rosnąć z każdą setką metrów, aż w końcu przychodzi taki czas, że mięśnie nóg są tak zakwaszone, że niemal nie da się na nich ustać.
Ech naczytałem się ja o tym i to mnie trochę uratowało. Wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać, więc brnąłem dalej pomimo bólu. Słońce prażyło, a cienia na zmienionej trasie prawie nie było, co potęgowało zmęczenie. Na punktach z wodą odkryłem jej drugą, obok gaszenia pragnienia zbawienną funkcję, można było się nią obmyć i odświeżyć. Na 36 km miałem straszny dół. Na prawdę nie dałem rady już nic, ale powtarzałem sobie, że to przecież już 36 km i jeszcze tylko 6,195
Każdy z tych kilometrów był masakryczny, ból w nogach niewyobrażalny.
Na szczęście czas leciał, a wraz z nim dystans. W momencie, gdy zobaczyłem 4 z przodu przybyło mi sił, było mi dużo lepiej i przede wszystkim nie miałem już wątpliwości, że dobiegnę, bo choć nogi bolały, to nie łapały mnie skurcze, co dawało nadzieję. Zobaczcie jednak moją minę z 41. km i porównajcie z tą z 10
Na 42. pierwszym kilometrze czekała na mnie również wspaniała niespodzianka. Wraz z moją kochaną, zniecierpliwioną żoną czekał na mnie Adil, Elwirka i dwójka ich dzieci, krzycząc: Grzesiek, Grzesiek !!! Grzesiek !!!
Dziękuję Wam, to było wspaniałe!
Na koniec chcę Wam jedno napisać. BYŁO WARTO! Wspaniałe przeżycie i z pewnością nie jest to mój ostatni maraton. Od listopada zaczynam nowy cykl treningowy, bo w przyszłym roku mogę już pobić życiówkę, bo ją już mam (5.25.28 brutto, 5.23.01 netto).
Jak ktoś chce zobaczyć mój samotny finisz, to w filmie poniżej.
[flv:http://scire.pl/wp-content/uploads/12_21350-MWA11-2357-mwa11_3_9636_9656-clip.f4v]